3
0

Papierowe życie.

Papierowe miasta. Drugi hit Johna Green’a po „Gwiazd naszych wina”. Żadnej z książek (jeszcze) nie czytałam, filmy widziałam oba. Drugi tytuł nie powala. Pierwszy totalnie.

Trochę zaspoiluję. Mega opowieść o odkrywaniu siebie. O chłopaku, który podążając za miłością zaczyna rozumieć, co liczy się w życiu i co jest dla niego ważne. Dostrzega przyjaciół obok siebie. Przeżywa. O to w życiu chodzi – przeżywać, nie tylko egzystować. A ludzie się tego boją. Dopiero potrzeba porządnego kopa i celu, żeby się ruszyć i zaryzykować.

Nie być papierowym człowiekiem, to znaczy nie być człowiekiem, dla którego nie liczy się nic poza całym zestawem czynności niezbędnych do życia. Tym, który spotykając przyjaciół, nie widzi pokrewieństwa dusz, a zabija swój czas; takim, który wyglądając przez okno, nie widzi magii, a obraz.

Twórcy świetnie oszukują widza. Cały film wierzymy, że dziewczyna, w której zakochał się bohater, jest niesamowita, tajemnicza, nieuchwytna, że warto przejechać dla niej dwa tysiące kilometrów, żeby ją odnaleźć. Wszystko po to, żeby się rozczarować. Zobaczyć, że to zwykła egoistka, która jest sama, bo chce być sama. A nikogo na siłę nie da się uszczęśliwić.

Ale to, co nam się przydarza, często nie jest tą właściwą kwintesencją tego, co się dzieje. A cała otoczka. Lekcja życia, poznanie siebie, ukształtowanie osobowości, siły charakteru.

I najważniejsze. Wiara w cuda, która niknie z wiekiem. Można ją zatrzymać.

Bo cuda przydarzają się każdemu – cudem jest każda chwila szczęścia – jedyna, niepowtarzalna, nie powróci. Czy to nie definicja cudu?

Człowiek. Jedyny, niepowtarzalny, niezastąpiony. To nie cud?

Wszyscy mamy w życiu ludzi i chwile.

„The trick is to notice.”