Ja pamiętam. Oh, that sucked. W końcu trzeba było się do tego zebrać, odkopać potrzebne rzeczy, pościerać kurze na półkach, posegregować książki i całą resztę, a to, czego nie używam, wyrzucić. Miałam z tym problem. Natura chomika. Elementarze, z których uczyłam się w podstawowce, zdążyły zająć już trwale miejsce w moim sercu i perspektywa zwykłego wywalenia ich na śmietnik trochę mnie zasmucała. W końcu zdecydowałam się zebrać je wszystkie razem w pudełku i odłożyć na poddasze, żebym czasem mogła do nich sentymentalnie zajrzeć, a jednocześnie żeby nie przeszkadzały na co dzień. Skoro już ich nie używam.
To było całkiem dobre rozwiązanie. Jak byłam trochę starsza, zauważyłam nawet pewną analogię pomiędzy sprzątaniem a… relacjami. Te fajne, pierwsze, ciekawe, które miło wspominam, zasługują właśnie na takie miejsce na poddaszu. Takie, które pozwala na odrobinę sentymentu, ale które jest na tyle odległe od Twojego codziennego życia, że nie będzie zabierało mu przestrzeni. Sądziłam, że wszystko działa tak poukładanie i fajnie. Ale nie.
Bo teraz wyobraź sobie sytuację, w której masz już upragnioną 18stkę, a nawet kilka lat później, i próbujesz się usamodzielnić. Szukasz pierwszej poważnej pracy, w międzyczasie kończysz studia i Twoje pierwsze większe oszczędności decydujesz się wydać na samochód. W końcu naprawdę go potrzebujesz. Mimo że okazuje się to być tylko używany seicento z lekko podrapanym lakierem na przednich drzwiach, jesteś totalnie podekscytowany. Zupełnie sam na niego zapracowałeś i masz nadzieję, że będzie Ci służył.
I tak jest. Naprawdę działa świetnie przez kolejne 2 lata z hakiem. Ale w końcu zaczyna psuć się w nim coraz więcej rzeczy. Na początku są to tylko drobne awarie, z którym radzisz sobie sam. Z kolejnymi musisz udać się już do mechanika. Inwestujesz coraz więcej pieniędzy, ale wierzysz, że to się opłaca, bo auto po każdej takiej naprawie znów przez chwilę działa. Któregoś dnia tak nie jest. Po prostu nie odpala. Nie chodzi o to, że ma jeszcze bardziej zdrapany lakier albo że nie da się już odratować radia i biegi wchodzą trochę ciężej – nie. Ono po prostu się zepsuło. Tym razem żaden mechanik nie jest w stanie Ci już pomóc, nawet dobry kolega, który trochę się na tym zna, poklepuje Cię po plecach i mówi: „Stary, wiem, że to twoje ukochane autko, ale … no sorry, nadaje się już tylko na złom.” Krzywisz się, a on dodaje: „Daj spokój, przecież pracujesz już trzeci rok w tym korpo, na pewno stać Cię na coś lepszego.”
No i cóż, ma rację. Przez ten czas zdążyłeś awansować i w dodatku odłożyć trochę pieniędzy. Na razie nie jest to jeszcze bardzo duża suma, ale na pewno wystarczy na coś nowego, a za jakiś czas – jak się postarasz – może i na naprawdę niezłe cacko. Tylko… właśnie. Sentyment. To było Twoje pierwsze auto. Twoje pierwsze własne. Pamiętasz, jak ciężko na nie pracowałeś, pamiętasz, ile w nie inwestowałeś przy każdorazowej naprawie i tylko Ty wiesz, ile czasu i nerwów czasami Cię to kosztowało, więc mimo że wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazują, że czas na coś nowego, Ty wciąż trzymasz je w tym swoim garażu.
To też ssie, ale wiesz, co jest jeszcze gorsze od tego? To, jak ludzie robią to samo ze swoimi relacjami. Trzymają je ciągle w swoim życiu, mimo że wiedzą, że kompletnie nic z nich nie będzie. Nie pozwalają sobie na nic nowego, bo wolą trwać w starym, ale znanym.
Wiem, że jest ciężko. Jest ciężko szczególnie wtedy, kiedy to była nasza pierwsza poważna relacja i kiedy tak naprawdę tylko my wiemy, jak wiele w nią zainwestowaliśmy. I mimo że każdy dookoła mówi, że to już KOMPLETNIE NIE DZIAŁA, a my wiemy, że ma rację, to wciąż nie pozwalamy temu odejść.
Tylko że w tym momencie to nie ma znaczenia. Nie może go mieć. Co z tego, że przez 2 lata albo i nawet 5 lub 7 inwestowałeś w relację siebie, czas i pieniądze, skoro teraz wiesz, że ona już na nowo nie odpali? Może być Ci cholernie przykro, ale naprawdę zupełnie jedyne, co możesz zrobić, to wywalić tę relację do śmieci. Zwłaszcza jeśli wiesz, że stać Cię – a stać! – na nową, prawdopodobnie lepszą, bo przecież rozwinąłeś się przez ten czas. A pielęgnowanie sentymentów nic tutaj nie zmieni, bo to, że się poświęciłeś czy nie, to już tylko wspomnienie. Jedyny interesujący nas fakt w tym momencie to to, że NIE DZIAŁA.
I wiesz, możesz trzymać tego swojego seicento w garażu. Jeździć codziennie do pracy autobusami, marnować na to czas i wyrzucać sobie, że nie pielęgnowałeś go wystarczająco dobrze, bo może by jeszcze trochę podziałał.
Ale możesz też pogodzić się ze stratą, zanieść sentymenty w bezpieczne miejsce na poddasze, a później zrobić to samo ze swoją relacją i zrobić w swoim garażu życiu miejsce na coś nowego. Kto wie, może tym razem będzie to nowiutka granatowa Honda…
… z solidnymi zderzakami? (;